wtorek, 18 marca 2014

Tak, jeszcze kwitną:-) Czyli o wycieczce do Śnieżycowego Jaru A.D. 2014.

Wszystko zaczęło się od pewnego prezentu. Był nim mały przewodnik autorstwa Witolda Gostyńskiego pt.: "Za rogatkami Poznania. 24 krótkie wycieczki w okolice Poznania" wydany przez poznański IKS. Pierwsza opisana w nim wycieczka była zatytułowana "Niech no tylko zakwitną śnieżyce!" i dotyczyła właśnie Śnieżycowego Jaru. Malowniczy opis białych połaci słodkopachnących kwiatów był na tyle zachęcający, że najbliższej wiosny po raz pierwszy wybraliśmy się do Starczanowa. Trasa nie była jeszcze wówczas tak dobrze oznakowana, jak jest obecnie i pamiętam, że gdzieś w połowie drogi, już bezpośrednio przed wejściem do Jaru miałam poważne wątpliwości czy kwiaty już nie przekwitły/ jeszcze nie zakwitły/ nie zabłądziliśmy i chciałam zawracać. Na szczęście kawałek dalej naszym oczom ukazały się pierwsze pojedyncze śnieżyce, a potem coraz większe ich skupiska.

Od tego momentu, tj. od 2010 r. coroczne wczesnowiosenne wizyty w Śnieżycowym Jarze stały się swego rodzaju tradycją. Byliśmy już tam o różnych porach dnia, zaliczyliśmy spacery zarówno w pięknym słońcu jak i w zimnie, deszczu i co za tym idzie - w błocie. Na naszych oczach widocznie rośnie też popularność Jaru. Podczas ładnej pogodnej niedzieli nie dziwi już widok wręcz kolejki do kwiatów, niczym do obrazu Mona Lizy w Luwrze. Przepychają się w niej ludzie z dziećmi, psami, wózkami i kijkami, a sprinterzy w dresach mijają się z paniami na szpilkach. Dobrze, że w związku z tym zadbano o barierki, czy strażników pilnujących, aby spragnieni zobaczenia śnieżyc z bliska czy zrobienia "tego najpiękniejszego zdjęcia" nie zadeptywali miejsc ich kwitnienia.

Ostatnia - zeszłoniedzielna wyprawa należała do tych deszczowych. Niewątpliwą tego zaletą była stosunkowo mała ilość osób, które spotkaliśmy na swej drodze. Wadą, jak już wspomniałam, błotnista droga. Niemniej, jak co roku widok delikatnych białych dzwonków pokrywających zbocza wokół leśnego strumienia wynagrodził wszelkie niedogodności.









niedziela, 16 marca 2014

Nie tylko Śnieżycowy Jar czyli o śnieżycach w Turwi.


Powietrze już pachnie wiosną. Powoli budzi się do życia cała przyroda, a jednym ze znaków końca zimy są kwitnące śnieżyce. Znajdujący się niedaleko wsi Starczanowo rezerwat florystyczny Śnieżycowy Jar jak co roku przeżywa prawdziwe oblężenie. Chyba niewiele osób wie jednak o tym, że w Wielkopolsce jest jeszcze jedno piękne miejsce, które wczesną wiosną pokrywa się dywanem tych małych białych kwiatów. To park okalający główną rodową siedzibę Chłapowskich-Pałac w Turwi, który odwiedziliśmy w tydzień temu.

Turew to niewielka wieś leżąca ok. 16 km od Kościana. Z rodem Chłapowskich jest związana od 1730 r., ale czasy jej świetności  przypadają na okres, kiedy majątek przeszedł w ręce Dezyderego Chłapowskiego. Stało się to w 1815 r. Wówczas, właśnie w Turwi niespełna 30-letni Generał, po klęsce Napoleona postanowił jako rolnik i posiadacz ziemski rozpocząć zupełnie nowy etap swojego życia. Wykupił poważnie zadłużony majątek od ojca i w stosunkowo niedługim czasie doprowadził go do świetności. Za jego czasów pałac został przebudowany i od strony frontowej zyskał neogotycką dobudówkę w formie wieży oraz połączoną z nim galeryjką kaplicę. Jak można dowiedzieć się ze Spacerownika Wielkopolskiego (autorzy: P. Libicki, M. Piotrowska) wybór tego stylu nie był przypadkowy, miał bowiem mieć wymowę heroiczną, rycerską, co z kolei miało związek z często goszczącymi w Pałacu weteranami wojennymi.

Pałac w Turwi
Kaplicę według podań zbudowano natomiast według projektu córki Generała - Zofii, która zakończyła życie w kopaszewskim parku zażywając truciznę.

Kaplica obok Pałacu

Pałac wraz z kaplicą
Sam park o powierzchni ok. 21 ha urządzony został prawdopodobnie na terenie istniejącego wcześniej lasu. Pod koniec XIX w. przekształcony został częściowo w park angielski z rozległymi trawnikami, klombami, alejami, żywopłotami oraz stawami. Z jedym z nich wiążę się zresztą legenda opisana przez J. Sobczaka w Księdze Zjaw i Duchów Wielkopolski. Według niej, gdy nad Turwią zapadnie zmrok, z otchłani stawu wyłania się powóz z małżonką Generała, która w żałobnych szatach udaje się nim do kościoła w Rąbiniu na groby rodziny, w tym ten tragicznie zmarłej ukochanej córki Zofii. Po chwili powóz wraca, Generałowa wysiada z niego kierując się jeszcze do pałacowej kaplicy na modlitwę w intencji zmarłych bliskich, po czym ponownie wsiada do środka karocy, która tak samo nagle jak się pojawiła niknie w odmętach turewskiego stawu.
Śnieżyce w Turwi

Nie znalazłam informacji o tym, dzięki komu i dokładnie kiedy w otaczającym Pałac parku pod porosłymi bluszczem starymi drzewami pojawiły się śnieżyce. Wiadomo jednak, że populacja ta nie ma naturalnego pochodzenia. Zasadzona ludzką ręką śnieżyca, z czasem znalazła jednak tak dobre warunki do wegetacji, że rozprzestrzeniła się na terenie niemal całego parku. Upodobała sobie zwłaszcza cieniste i wilgotne tereny wokół przecinającego park rowu wodnego o nazwie Witkówka i parkowych stawów. Z przewodnika z serii Wielkopolska Biblioteka Krajoznawcza autorstwa K. Kasprzaka i B. Raszki można się dowiedzieć, że śnieżyce w Turwi odznaczają się wysokim wzrostem i tym, że - podobnie jak w przypadku śnieżyc rosnących naturalnie w Karpatach, a odmiennie niż w przypadku tych rosnących na terenie Śnieżycowego Jaru - często na jednej łodydze posiadają po dwa lub nawet trzy kwiaty.

Śnieżyca w dwoma kwiatami

Park w Turwi

Śnieżyce w Turwi

Jeden ze stawów w okalającym Pałac parku




Śnieżyce wokół rowu wodnego

Czapla w parku w Turwi

Widok na Kaplicę i Pałac od strony stawu
Jak widać wyżej podczas spaceru udało się nam "upolować" czaplę a pod koniec przechadzki, po powrocie w pobliże Pałacu naszym oczom ukazał się jeszcze jeden z kwitnących symboli wiosny - przebiśniegi.


środa, 5 marca 2014

Niedziela w Obrzycku


Do tej niewielkiej miejscowości położonej na skraju Puszczy Noteckiej, w widłach rzek Samy i Warty, trafiliśmy w październiku zeszłego roku. Wizytę w niej rozpoczęliśmy  w samym jej sercu, od spaceru po miejscowym rynku. 

W jego centrum znajduje się, w mojej ocenie, najciekawszy zabytek Obrzycka. To osiemnastowieczny ratusz. Zasługuje on na szczególną uwagę przez wzgląd na niezwykłe okno wmurowane w jedną z jego ścian. Cóż w nim niezwykłego? Otóż to, że jest znacznie starsze niż sam budynek, pochodzi bowiem z 1527 r. i zanim trafiło na ratuszowa ścianę w Obrzycku odbyło długą drogę z samej Portugalii. Przywiózł je stamtąd, a dokładnie z klasztoru w Batalha w 1843 r. Atanazy Raczyński. Był on właścicielem Obrzycka, a prywatnie kolekcjonerem i koneserem sztuki, który w Portugalii przebywał z racji sprawowanej funkcji ambasadora pruskiego. Był on też młodszym bratem słynnego Edwarda - fundatora poznańskiej Biblioteki Raczyńskich, wodociągów, Złotej Kaplicy w Katedrze i pomysłodawcy opisanego przeze mnie w poście o Cmentarzu Zasłużonych Wielkopolan domu dla pozornie zmarłych. Wracając do historii samego ratusza, warto nadmienić, że w XIX w. został on przekształcony na spichlerz. Pierwotny stan przywrócono mu dopiero w 1962 r. Obecnie jest siedzibą lokalnych władz. Wewnątrz portugalskiego obramowania znajduje się natomiast witraż z herbem Obrzycka.





Minąwszy otaczające ratusz szachulcowe i murowane domy z I. połowy XIX w. oraz kolejne spokojne uliczki dość szybko dotarliśmy na skraj miasteczka, skąd rozciągały się pełne uroku widoki: z jednej strony na leniwie pasące się nad rzeką krowy a z drugiej na miejscowy dawny kościół ewangelicki z 1911 r. 



















Gdy się do niego zbliżyliśmy okazało się, że jest zamknięty. Jak dowiedziałam się z bloga "forgotten places" ostatni raz budynek był otwarty ok. 6 lat temu na przedstawienie miejscowej grupy teatralnej. Od tego momentu wszystkie okna i drzwi zostały zabite deskami a budynek niszczeje niewykorzystany.



Spod opuszczonego budynku ruszyliśmy do późnobarokowego kościoła, który obecnie pełni funkcję kościoła parafialnego. Powstawał on w latach 1714-1758, z fundacji ówczesnego właściciela Obrzycka, Władysława Radomickiego według projektu wybitnego architekta Pompeo Ferrariego, któremu zawdzięczamy też m.in. kształt, jaki ostatecznie nadano Ratuszowi w Lesznie, klasztorowi z kościołem cysterek w Owińskach czy ołtarzowi głównemu w poznańskiej Farze. Kościół został odnowiony i rozbudowany w 1906 r. wg projektu Rogera Sławskiego. W jego wnętrzach szczególnie przykuwa uwagę piękny duży obraz „Ostatnia wieczerza” z 1609 r. autorstwa Eugenio Caxesa. Do Obrzycka trafił on z Hiszpanii, podobnie jak portugalskie okno, za sprawą Atanazego Raczyńskiego. Ciekawy jest również znajdujący się naprzeciw oryginalny nagrobek Ignacego Raczyńskiego, arcybiskupa gnieźnieńskiego. Naturalnej wielkości postać zadumanego w modlitwie zmarłego umieszczona jest na cokole z szarego marmuru, z herbem i inskrypcją.










Po opuszczeniu Kościoła udaliśmy się na poszukiwania znajdującego się nieopodal przy ujściu rzeki Samy do Warty, grodziska stożkowego o obwodzie około 150 m. Jest ono pamiątką dawnego grodu kasztelańskiego w Obrzycku. Wiąże się z nim piękna przytoczona przez Jerzego Sobczaka w książce pt.: "Księga zjaw i duchów wielkopolskich, czyli przewodnik po nawiedzanych zamkach, pałacach i dworach oraz innych miejscach tajemnych" legenda o uwięzionym przez srogiego kasztelana rybaku, który rzucił na oprawcę klątwę, życząc mu, aby przepadł na zawsze ze swoim zamkiem i tym, co kocha w dniu odzyskania przez więźnia wolności. Niewolę rybak osładzał sobie śpiewem, co usłyszała piękna córka kasztelana. Ponieważ słynęła ona nie tylko z urody, ale i dobra, niezwłocznie nakazała uwolnienie rybaka. Ten przestraszony konsekwencjami klątwy początkowo nie chciał odejść. Opowiedział dziewczynie całą historię. Kiedy ta mimo to wyprowadziła go jednak z lochów, wzgórze zadrżało i nagle zamek zapadł się pod ziemię, a wraz z nim i kasztelan i jego piękna córka. Podobno do dziś o zachodzie słońca słychać stamtąd dźwięki dzwonów i przytłumione jęki. Nie mogliśmy tego jednak potwierdzić, bo w czasie naszego spaceru do zachodu słońca było jeszcze daleko.























Wróciliśmy więc do centrum miasteczka a konkretnie do małej miejscowej cukierni. Tam rozkoszując się jej wyrobami za mniej niż połowę ceny, którą przyszłoby nam wydać na ten cel w Poznaniu, doszliśmy do wniosku, że uwielbiamy atmosferę małych miast takich jak Obrzycko:-)