Wszystko zaczęło się od pewnego prezentu. Był nim mały przewodnik autorstwa Witolda Gostyńskiego pt.: "Za rogatkami Poznania. 24 krótkie wycieczki w okolice Poznania" wydany przez poznański IKS. Pierwsza opisana w nim wycieczka była zatytułowana "Niech no tylko zakwitną śnieżyce!" i dotyczyła właśnie Śnieżycowego Jaru. Malowniczy opis białych połaci słodkopachnących kwiatów był na tyle zachęcający, że najbliższej wiosny po raz pierwszy wybraliśmy się do Starczanowa. Trasa nie była jeszcze wówczas tak dobrze oznakowana, jak jest obecnie i pamiętam, że gdzieś w połowie drogi, już bezpośrednio przed wejściem do Jaru miałam poważne wątpliwości czy kwiaty już nie przekwitły/ jeszcze nie zakwitły/ nie zabłądziliśmy i chciałam zawracać. Na szczęście kawałek dalej naszym oczom ukazały się pierwsze pojedyncze śnieżyce, a potem coraz większe ich skupiska.
Od tego momentu, tj. od 2010 r. coroczne wczesnowiosenne wizyty w Śnieżycowym Jarze stały się swego rodzaju tradycją. Byliśmy już tam o różnych porach dnia, zaliczyliśmy spacery zarówno w pięknym słońcu jak i w zimnie, deszczu i co za tym idzie - w błocie. Na naszych oczach widocznie rośnie też popularność Jaru. Podczas ładnej pogodnej niedzieli nie dziwi już widok wręcz kolejki do kwiatów, niczym do obrazu Mona Lizy w Luwrze. Przepychają się w niej ludzie z dziećmi, psami, wózkami i kijkami, a sprinterzy w dresach mijają się z paniami na szpilkach. Dobrze, że w związku z tym zadbano o barierki, czy strażników pilnujących, aby spragnieni zobaczenia śnieżyc z bliska czy zrobienia "tego najpiękniejszego zdjęcia" nie zadeptywali miejsc ich kwitnienia.
Od tego momentu, tj. od 2010 r. coroczne wczesnowiosenne wizyty w Śnieżycowym Jarze stały się swego rodzaju tradycją. Byliśmy już tam o różnych porach dnia, zaliczyliśmy spacery zarówno w pięknym słońcu jak i w zimnie, deszczu i co za tym idzie - w błocie. Na naszych oczach widocznie rośnie też popularność Jaru. Podczas ładnej pogodnej niedzieli nie dziwi już widok wręcz kolejki do kwiatów, niczym do obrazu Mona Lizy w Luwrze. Przepychają się w niej ludzie z dziećmi, psami, wózkami i kijkami, a sprinterzy w dresach mijają się z paniami na szpilkach. Dobrze, że w związku z tym zadbano o barierki, czy strażników pilnujących, aby spragnieni zobaczenia śnieżyc z bliska czy zrobienia "tego najpiękniejszego zdjęcia" nie zadeptywali miejsc ich kwitnienia.
Ostatnia - zeszłoniedzielna wyprawa należała do tych deszczowych. Niewątpliwą tego zaletą była stosunkowo mała ilość osób, które spotkaliśmy na swej drodze. Wadą, jak już wspomniałam, błotnista droga. Niemniej, jak co roku widok delikatnych białych dzwonków pokrywających zbocza wokół leśnego strumienia wynagrodził wszelkie niedogodności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz